Można śmiało powiedzieć, że ta miłość jest bezcenna. Psy kochają nas po prostu za to, że jesteśmy.

Historia Marka i Maluszka nie jest pierwszą tego typu historią na tej planecie, ale dopóki takie historie się zdarzają, jest to pewny znak, że nasz świat ma się dobrze.

— Chodźmy do domu, Maluszku, chodźmy — pogładził pan Marek psa po głowie. — Jej już nie wrócimy, choćbyśmy obaj tego bardzo chcieli…

Bezrasowy pies o imieniu Maluszek podniósł głowę i spojrzał uważnie w oczy swojemu panu. Rozumiał wszystko: że jego ukochana pani odeszła, że bez względu na to, ile czasu spędzi przy nagrobku, ona już nigdy nie wróci, nie pogłaszcze go po głowie, nie poda ukradkiem spod stołu ciasteczka, które Maluszek tak bardzo lubił, choć pan surowo tego zabraniał.

Pies westchnął ciężko i ruszyli w stronę przystanku tramwajowego. Szli powoli, bo nie mieli się dokąd spieszyć. Dlatego mężczyzna z psem szli bez pośpiechu, obaj wspominając tę, którą kochali najbardziej na świecie.

Popularne wiadomości teraz

"Pierwszy raz Natali szła do teściowej w gości jako synowa ale postanowiła nie mówić, kim była jej babcia i podziękowała za smaczne jedzenie": z życia

„Zabrał ze sobą kochankę i poszedł mieszkać do mieszkania które kupiliśmy dla naszej córki. Mówi, że teraz jej ono nie jest potrzebne”: zdradzona żona

„Urodziła się córka i mój mąż się zmienił. Uważa, że nie mogę zatrudnić niani i odpocząć, muszę się rozliczać z każdego złotego”: historia mamy

„Sprzedałam działkę – teraz chodzę i płaczę. Tyle wspomnień, ale syn powiedział, żeby sprzedać, więc nie było wyboru”: historia mamy

Pan Marek przeżył z Marią czterdzieści osiem lat. Żyli dobrze, zgodnie. Tylko Bóg nie dał im dzieci.

— Widocznie taki los — mówiła Maria — pewnie nie jesteśmy godni, dlatego nie powierzono nam tam, w niebie, wychowywania dzieci.

Z tego powodu Maria odrzuciła pomysł adopcji dziecka z domu dziecka, choć Marek nie miał nic przeciwko, ale nie naciskał. Po co to robić, jeśli ktoś nie czuje do dzieci więzi?

Na początku jeszcze mieli nadzieję, ale potem... Potem Maria przyniosła do domu małego bezdomnego pieska. Ralf, tak nazwali swojego pierwszego pupila, który zastąpił im dziecko.

Gdy Ralf zmarł ze starości, długo płakali i postanowili, że już nie będą mieć więcej psów, bo za bardzo boli ich strata. Ale dwa lata później Maria przyniosła maleńkiego kotka.

— Koty długo żyją — uśmiechała się wtedy — więc Pusz może nas nawet przeżyć.

Dwadzieścia szczęśliwych lat przeżyli z Puszem, ale niestety, choć koty żyją dłużej niż psy, to jednak znacznie krócej niż człowiek.

Było im bardzo ciężko pochować swojego „dziecko”, a Maria wtedy ciężko zachorowała. Może to właśnie ta strata podkopała zdrowie już dość wiekowej kobiety. Marek proponował, żeby wzięli innego kotka, ale Maria kategorycznie odmówiła.

— Jesteśmy już starzy, niedługo sami odejdziemy, a co będzie z tym zwierzątkiem? Nie, Marku, żadnych więcej zwierząt. Dożyjemy starości razem.

I znów się z nią zgodził. Bardzo kochał swoją Marię.

Minęły dwa lata.

Pewnego razu spacerowali po parku i podeszli do sklepu z lodami. Marek wręczył Marii jej ulubiony lód śmietankowy i mieli zamiar pójść w stronę fontanny, kiedy nagle usłyszeli jakieś szmery za sklepem.

Obeszli budynek i zamarli: mały, chudy szczeniak żuł papierek po lodach. Był tak chudy, że jego głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża w porównaniu z ciałem. Widząc ludzi, piesek zostawił papierek i spojrzał na Marka i Marię pytająco, niemal z wyrzutem.

— Marku, obiecaj mi — wyszeptała gorączkowo Maria, ściskając mocno rękę męża — obiecaj, że przeżyjesz co najmniej dziesięć lat!

Marek zdziwił się jej słowami, ale Maria patrzyła na niego tak, jakby od tego zależało całe ich dalsze życie. Bez zastanowienia odpowiedział:

— Obiecuję!

Maria uśmiechnęła się wtedy, podniosła to włochate „niedorzeczne stworzenie” i przytuliła do piersi. Tak pojawił się u nich Maluszek.

Pan Marek ciężko westchnął i spojrzał na Malucha. Pies natychmiast podniósł głowę i wpatrzył się w oczy swojego pana, jakby czytał wszystkie jego myśli, jakby mówił: „Tak, tak, dokładnie tak to było”.

Żyli razem jeszcze pięć szczęśliwych lat, pełnych radości, którą wnosił do ich życia włochaty Maluch, a trzy miesiące temu nagle odeszła jego Maria...

Pan Marek mimowolnie wydał z siebie dźwięk przypominający cichy jęk, a Maluch natychmiast zaczął żałośnie wyć.

– Osieroceni zostaliśmy, Maluchu – powiedział pan Marek.

– Auu-auu-a-a-uuuu! – zawtórował pies.

Często chodzili na grób Marii, bo nie mogli inaczej.

Oto końcowy przystanek tramwajowy. Pan Marek usiadł na ławce. W piersi pojawił się jakiś dziwny ból, niezbyt silny, ale nieprzyjemny.

„Szybciej wrócę do domu, wypiję słodką herbatę, zaraz będzie lepiej” – pomyślał, automatycznie pocierając lewą stronę klatki piersiowej. Maluch nie siedział, jak zwykle, obok, tylko z niepokojem krążył wokół ławki, co chwilę sięgał nosem twarzy swojego pana i skomlał.
– Spokojnie, Maluchu, spokojnie. Oto tramwaj, chodźmy.

Wsiedli do tramwaju, mieli jechać około czterdziestu minut, a ból coraz bardziej narastał. Maluch coraz mocniej wciskał głowę w kolana pana.

– No-no, Maluchu, nic... już pół drogi za nami...

Nagle ból gwałtownie wzrósł, zrobiło się trudno oddychać, przed oczami zapadła ciemność, pan Marek stracił przytomność. I natychmiast Maluch zaczął głośno i rozpaczliwie szczekać. Nieliczni pasażerowie tramwaju odwrócili się.

– Temu panu jest źle!

Tramwaj się zatrzymał, ludzie krzątali się wokół Marka, czekając na karetkę, a Maluch przestał szczekać, siedział cicho obok, prosząco spoglądając ludziom w oczy:

– Pomóżcie, pomóżcie – niemym spojrzeniem wołał o pomoc.

Jego pana załadowano do ambulansu, pies już widział takie rzeczy i wiedział, że nie pozwolą mu tam wejść. Samochód ruszył do przodu w tym samym kierunku, co tramwaj, więc Maluch wrócił do wagonu. Myślał, że tramwaj będzie podążał za karetką z jego panem. Ludzie głaskali go po głowie, współczując mu, ktoś powiedział:

– Nie wyganiajcie psa, on pewnie zna drogę do domu, często ich widuję na tej trasie.
I tak też zrobili.

Kiedy tramwaj zrobił pętlę i znów dotarł na przystanek końcowy przy cmentarzu, pies wysiadł. Stał na przystanku, nie zwracając uwagi na nic wokół, jego pysk był zwrócony w stronę szpitala, w którym lekarze walczyli o życie jego pana, a jego oczy, jakby patrzyły nie na otaczający świat, ale na coś głęboko wewnętrznego, o czym nikt z ludzi nie miał pojęcia.

A Maluch w tym czasie toczył swoją desperacką walkę o życie ukochanego pana, czuł, że lekarze sami sobie nie poradzą. A kiedy poczuł, że jego własna siła nie wystarczy, pobiegł do tej jedynej, która, choć leży pod kamienną płytą, mogła jeszcze pomóc.

Rozwój cywilizacji pozbawił ludzkość więzi z naturą, dlatego ludzie nie wierzą w przekazywanie energii i myśli na odległość, nie wierzą w nic, czego nie da się zobaczyć, dotknąć, zważyć i zmierzyć. Ale to nie znaczy, że to „coś” nie istnieje.

Gdyby nasi pupile potrafili mówić ludzkim językiem, opowiedzieliby nam wiele ciekawych rzeczy o tym „czymś”.

W tym momencie pan Marek szedł długim, ciemnym korytarzem. Tam, przed nim, na zielonej trawie, pełnej kwiatów, stała jego Maria, zupełnie młoda. Pan Marek bardzo się spieszył. Oto już koniec ciemności, wyciągnął do Marii rękę, gotów zrobić ostatni krok, i nagle zatrzymał się. Maria patrzyła na niego ze złością:

– Nie potrzebuję kłamcy! Obiecałeś mi, że przeżyjesz co najmniej dziesięć lat! Minęło dopiero pięć! Chcesz zdradzić naszego Malucha? Wracaj!

Wyciągnięta ręka pana Marka powoli opadła, nie mógł się sprzeciwić i rozczarować swojej ukochanej Marii, więc odwrócił się i ruszył z powrotem w ciemność.

– Jest puls – westchnął lekarz.

Minął miesiąc. Dziś pana Marka wypisują ze szpitala. Czuł się dobrze, ale jedna myśl nie dawała mu spokoju – gdzie jest Maluch, co z nim, żyje, jak go odnaleźć?

A Maluch w tym czasie stał się w małym miasteczku bardzo znaną postacią. Po tym, jak razem z Marią wyciągnęli pana Marka z objęć śmierci, Maluch zrozumiał, że teraz musi po prostu czekać, aż jego pan wróci po niego.

A wróci on z pewnością tam, gdzie rozstali się ostatni raz, czyli do tramwaju. Dlatego pies całymi dniami jeździł tramwajami linii nr 8, która kończyła swój bieg na cmentarzu.

Ludzkie „radio” szybko rozniosło tę historię, i nikt nie przeganiał Malucha, a kierowcy i konduktorzy tej trasy zawsze go dokarmiali.

Psy potrafią czekać, a Maluch czekał.

Wchodząc do mieszkania, pan Marek ciężko westchnął. Wszystkie kwiaty zwiędły, unosił się nieprzyjemny zapach dochodzący z kosza na śmieci. Potknął się o pustą miskę psa, która z brzękiem przewróciła się.

– Maluch, gdzie jesteś?! – wykrzyknął w rozpaczy pan Marek.

A sekundę później w jednym z tramwajów linii nr 8 rozległo się głośne szczekanie psa.

– Jestem tutaj, tutaj, tutaj, panie! – wył Maluch.

Następnego dnia pan Marek, rozwieszając po mieście ogłoszenia o zaginięciu psa, zmęczony, spędził cały dzień w domu, czekając na telefon. Ale telefon milczał, a rozczarowany mężczyzna położył się na łóżku, nakrywając głowę kocem. „Po co przeżyłem? Dla kogo?” – gorzko myślał.

Ach, Marku, Marku! Kto czyta ogłoszenia na słupach w erze internetu? Tymczasem lokalne forum miejskie aż huczało od opowieści o psie, który od miesiąca jeździł tramwajem. Ale pan Marek nie miał komputera, nie miał internetu, jemu i Marii to nigdy nie było potrzebne.

Następnego dnia pan Marek postanowił pojechać na cmentarz, aby opowiedzieć wszystko swojej Marii, choć było mu przykro mówić o zniknięciu Malucha, to jednak tak trzeba było.

Komu? Przede wszystkim jemu samemu, bo on i Maria nigdy nie mieli przed sobą tajemnic.
Siedząc w tramwaju, Marek nagle usłyszał fragment rozmowy dwóch starszych kobiet:

– Zawsze biorę ze sobą torebkę karmy, jak jadę, na wypadek, gdyby się spotkał, dokarmię. Szkoda.

– Nawet nie mów, biedny

pies, ile on już jeździ. Chciałam go zabrać do siebie, ale nie idzie.

– Dlaczego miałby do ciebie pójść? On czeka na pana.

– Tyle czasu minęło, może jego pan już umarł. Na pewno umarł, inaczej dawno by psa znalazł, wnuki mówią, że cały internet o nim pisze.

– No, nawet jeśli pan umarł, to pies o tym nie wie, on czeka. Widziałam film „Hachiko”?

– Przepraszam, panie – wtrącił się do rozmowy pan Marek, bojąc się uwierzyć w to, co usłyszał – o jakim psie mówicie?

– Jak to o jakim? Pan jest przyjezdny? Miesiąc temu mężczyzna w tramwaju zasłabł, zabrało go pogotowie, a jego pies od tego czasu jeździ tą trasą, czekając. Tylko jego pan chyba umarł...

– Nie umarł – wyszeptał przez łzy pan Marek – ja... to ja jestem jego panem, dopiero co wyszedłem ze szpitala...

W tym czasie na przystanku po drugiej stronie drogi zatrzymał się tramwaj linii nr 8, w którym jechał Maluch, przyciskając nos do szyby.

– To ten pies! – krzyknęła jedna z kobiet. – Stój, zatrzymajcie się, ludzie, pan psa się znalazł!

Ludzie z obu tramwajów wybiegli na drogę, blokując ruch. Kierowcy samochodów zaczęli krzyczeć, ale szybko ucichli i sami wyszli na zewnątrz. A na środku drogi siedział pan Marek, obejmując Malucha, który z radością owinął swoje łapy wokół jego szyi.

Do końca tygodnia całe miasteczko huczało od plotek, ludzie przekazywali sobie nowinę z ust do ust, dzwonili do siebie, pisali w mediach społecznościowych: „Pies doczekał się swojego pana! Dwa kochające serca znów są razem!”

W tym krótkotrwałym powszechnym szczęściu było coś dawno zapomnianego, uczucie wspólnego szczęścia, utracone w nowoczesnym społeczeństwie, gdzie każdy żyje tylko dla siebie...